Zapałki

Jej małe ręce prawie całkiem zamarzły z tego chłodu. Ach, jedna mała zapałka, jakby to dobrze było! Żeby tak wyciągnąć jedną zapałkę z wiązki, potrzeć ją o ścianę i tylko ogrzać paluszki! Wyciągnęła jedną i „trzask”, jak się iskrzy, jak płonie! mały ciepły, jasny płomyczek, niby mała świeczka otoczona dłońmi!

Dziwna to była świeca; dziewczynce zdawało się, że siedzi przed wielkim, żelaznym piecem o mosiężnych drzwiczkach i ozdobach; ogień palił się w nim tak łaskawie i grzał tak przyjemnie; ach, jakież to było rozkoszne! Dziewczynka wyciągnęła przed siebie nóżki, aby je rozgrzać – a tu płomień zgasł. Piec znikł – a ona siedziała z niedopałkiem siarnika w dłoni.

Hans Christian Andersen – Dziewczynka z zapałkami

Szept

Wewnętrzny zapał do tego, by uczyć się od życia spotyka się coraz rzadziej, natomiast ochotę, skłonność i wzajemną zachętę do bycia oszukiwanym przez życie – coraz częściej. Głos Boga jest bowiem zawsze szeptem, podczas gdy wymogi czasów – pogłoską o tysiącu języków: nie tyle wszechpotężnym wezwaniem, stwarzających ludzi wielkich, co raczej grzebaniem w śmieciach dla ludzi ogłupiałych, abrakadabrą. Jeszcze mniej zdają się ludzie podzielać sokratejską obawę przed byciem oszukanym przez samego siebie.

Søren Kierkegaard – Recenzja literacka

Niebezpieczeństwo solipsyzmu

To ciekawe, iż realistów nigdy naprawdę nie niepokoił problem istnienia innych ludzi. W tej mierze, w jakiej realista przyjmuje „wszystko” jako „dane”, niewątpliwie wydaje mu się, iż inny również jest dany. Faktycznie, cóż bardziej rzeczywistego w obrębie rzeczywistości niż właśnie inny? To po prostu substancja myśląca o tej samej istocie, co ja.

Jednak o ile realizm usiłuje zdać sprawę z poznania, które się uzyskuje dzięki oddziaływaniu świata na substancję myślącą, o tyle nie troszczy się wcale o ustalenie bezpośrednich i wzajemnych oddziaływań, zachodzących między substancjami myślącymi. W tym ujęciu, komunikują się one ze sobą wyłącznie za pośrednictwem świata. Dusza innego jest zatem oddzielona od mojej całą tą odległością, która najpierw oddziela moją duszę od mojego ciała, następnie oddziela moje ciało od ciała innego, a w końcu oddziela ciało innego od jego duszy. Relacja między moim ciałem a ciałem innego ma czysto zewnętrzny i obojętny charakter.

Jeśli dusze są oddzielone przez swoje ciała, to są one od siebie różne, tak jak kałamarz jest różny od książki, a zatem nie można pomyśleć żadnego ich bezpośredniego uobecnienia dla siebie nawzajem. Dusza innego jest raczej jakąś nieobecnością, jakimś znaczeniem, a ciało tylko odsyła do niej, lecz jej nie ukazuje. Jednym słowem, w filozofii opierającej się na bezpośredniej intuicji rzeczywistości, nie ma żadnej intuicji duszy innego.

Co za tym idzie, odkąd inny nie może oddziaływać swoim bytem na mój byt, może mi się on ukazać na jeden tylko sposób, to znaczy może jawić mojemu poznaniu jako przedmiot. Jednak należy to rozumieć tak, iż muszę konstytuować innego jako pewną jedność, jako zespolenie, które spontaniczność narzuca wielości i różnorodności wrażeń, to ja konstytuuję zatem innego w polu swojego doświadczenia. A zatem inny może być dla mnie jedynie obrazem.

Jedynie świadek, który i w stosunku do mnie, i w stosunku do innego byłby na zewnątrz, mógłby porównać obraz z modelem i rozstrzygnąć, czy obraz jest prawdziwy. Swoją drogą, aby być upoważnionym do takiej oceny, ów świadek sam nie powinien pozostawać w relacji zewnętrznej ani względem mnie, ani względem innego. W innym przypadku jednego i drugiego poznałby wyłącznie za pośrednictwem obrazów.

Właśnie taki sens skrywa teologiczne pojęcie stwarzania: Bóg jest, a zarazem nie jest mną samym i innym ponieważ nas stwarza. Faktycznie, powinien być mną, aby bezpośrednio i z apodyktyczną oczywistością uchwycić moją rzeczywistość; ale też powininien nie być mną, aby zachować właściwią sobie bezstronność świadka, i aby móc być i zarazem nie być innym. Obraz stwarzania jest tu najbardziej adekwatny, ponieważ w akcie stwórczym do samej głębi widzę to, co stwarzam: stwarzam zaś samego siebie.

A zatem założenie narzucające przestrzenność nie zostawia nam wyboru: trzeba odwołać się do Boga albo popaść w probabilizm, który uchyla drzwi solipsyzmowi.

Jean-Paul Sartre – Byt i nicość

Zdrowy rozsądek

Kiedy moje pojęcia zostaną dobrze zrozumiane, to to, co wydaje się w nich najdziwniejsze, sprowadzi się do twierdzenia, że absolutnie niemożliwe i oczywiście sprzeczne jest przypuszczenie, aby niemyśląca istota mogła istnieć, nie będąc postrzeganą przez jakiś umysł. Jeśli zaś takie pojęcie jest dziwne, jest to wstyd tylko dla naszych czasów i dla chrześcijańskiego kraju.

Gdybyśmy nawet przypuścili, że jest możliwe i że można pomyśleć, iż świat cielesny ma istnienie absolutne poza umysłem Boga i poza umysłami duchów skończonych, to nie wiem, w jaki sposób mogłoby to godzić się z nieskończonością i wszechwiedzą Boga oraz z konieczną i bezpośrednią zależnością wszechrzeczy od Niego. W istocie, czyżby to nie zdawało się raczej ujmę czynić tym atrybutom Boga?

Nie mogę zaprzeczyć temu, że wiara w materię ma u ludzi wykształconych znaczą przewagę nad poglądem przeciwnym. A teraz rzućmy na szalę, jako przeciwwagę owego przesądu, wielkie korzyści, które płyną zarówno dla religii, jak i dla wiedzy ludzkiej z wiary w immaterializm. Czy istnienie Boga i niezniszczalność duszy – te wielkie artykuły wiary, nie mają dowodu jak najbardziej jasnego i bezpośrednio oczywistego? Kiedy mówię o istnieniu Boga, nie mam na myśli ciemnej, ogólnej przyczyny rzeczy, o której nie mamy żadnego pojęcia, lecz Boga, w ścisłym i dosłownym znaczeniu tego słowa. O istnieniu istoty, której duchowość, wszechobecność, opatrzność, wszechwiedza, nieskończona moc i dobroć są równie oczywiste, jak istnienie rzeczy zmysłowych, nie ma racji, aby wątpić, tak samo jak nie ma racji wątpić w nasze własne isnienie.

Wyrazu materia nie zabraknie nigdy w mowie potocznej. W filozoficznych zaś rozprawach najlepszą, zdaje się, rzeczą będzie zupełnie go nie używać. Nie ma bowiem chyba rzeczy, która lepiej sprzyjałaby i wzmacniała popęd umysłu do ateizmu, jak posługiwanie się tym ogólnym, niejasnym terminem.

Długo nie wierzyłem zmysłom. Wydawało mi się, jakobym widział dotychczas przedmioty w zamglonym świetle i przez fałszywe szkła. A teraz szkła zostały usunięte i nowe światło wdziera sie do mojego umysłu. Jestem teraz mocno przekonany, że widzę przedmioty w formie przyrodzonej; nie troszę się już o ich nieznaną naturęabsolutne istnienie. Te same zasady, które na pierwszy rzut oka prowadzą do sceptycyzmu, przemyślane do pewnego punktu zwracają ludzi znowu ku zdrowemu rozsądkowi.

George Berkeley – Trzy dialogi między Hylasem i Filonusem. Dialog trzeci

Solipsyzm albo wiara w mit

Gdybyśmy nawet wiedzieli dokładnie, kim jesteśmy w przyrodzie, nie moglibyśmy przestać wiedzieć o tym, że wiemy właśnie – a ten stan podwojenia wystarcza, by uniemożliwić nam integrację zupełną w porządek natury, z którym identyfikujemy się wprawdzie w refleksji, ale nie w refleksji nad refleksją. Krótko mówiąc: z tej racji, iż stał się dla własnej świadomości przedmiotem, człowiek stał się sobie niezrozumiały jako podmiot.

Musi już to udźwignąć absolutność swoją (tj. zgodzić się na to, że przez odniesienie do siebie tłumaczy naturę, nie zaś odwrotnie), już to szukać samoumiejscowienia przez relatywizację do przednaturalnej, przedhistorycznej realności mitu.

1. Uzurpować sobie przywilej absolutu – ku czemu prowadzą pokusy radykalnego monizmu historycznego – można tylko za cenę skrajnego sceptycyzmu; lecz skrajny sceptycyzm, jeśli zdobywa się na konsekwencję, oznacza ruinę wartości, które utrzymują więzi nieracjonalne wewnątrz gatunku ludzkiego; oznacza tedy samobójstwo gatunku.

2. Niezdolni do przywrócenia sobie spontanicznej bezpośredniości w kontakcie z naturą, zniewoleni jesteśmy szukać integracji w odwrotnym kierunku: utraciwszy korzenie świadomości własnej w naturze, starmy się dla natury znaleźć korzenie, które pozwolą upodobnić ją do świadomości, tj. wyposarzyć ją w ład mityczny.

Mitologia jako próba pokonania niepamięci bytu, jako przezwyciężenie czystej faktyczności świata, uwalnia mnie od sytuacji, w której muszę się uznać za paradoksalne bóstwo przypadkowe – a tej sytuacji nie potrafię przyjąć na serio.

Leszek Kołakowski – Obecność mitu

Egotyzm

Znów pewna kobieta zarzuca mi egotyzm. Pisze:

Nie jest pan dla mnie ekscentryczny, tylko egocentryczny.

Frazesy? Na zdrowy rozum – wymagać od człowieka, aby nie zajmował się sobą, nie przejmował się sobą i, krótko mówiąc, nie uważał siebie za siebie, może tylko wariat. Ta kobieta żąda, abym zapomniał, że ja jestem ja. Kolosalny nacisk, jakiemu dziś jesteśmy poddani ze wszystkich stron – iżbyśmy wyrzekli się własnej egzystencji – jak każdy postulat, nie dający się zrealizować, doprowadza tylko do skrzywienia i zafałszowania życia. Ktoś na tyle nieuczciwy wobec samego siebie, iż może powiedzieć: cudzy ból jest dla mnie ważniejszy niż własny, z miejsca wpada w tę „łatwość”, która jest matką werbalizmu i wszystkich ogólników, i wszystkiego zbyt gładkiego uwznioślenia. Jeśli o mnie idzie – nie, nidgy, przenigdy. Ja jestem.

Witold Gombrowicz – Dziennik 1953-1956

Obserwatorzy życia

W sobotę centrum miasta wygląda tak samo jak w każdy inny dzień tygodnia. Jest tylko więcej pijanych; w knajpach i barach, autobusach i bramach – wszędzie unosi się zapach przetrawionego alkoholu. W sobotę miasto traci swoją pracowitą twarz – w sobotę miasto ma pijaną mordę. Natomiast w centrum miasta, w sobotę, nie ma ludzi, którzy lubią obserwować życie: stać w bramach, włóczyć się po ulicach, siedzieć na ławce w parku godzinami, i to tylko po to, aby za lat dwadzieścia móc sobie przypomnieć, że tego to a tego dnia widziało się mniej lub bardziej dziwny traf życiowy. Tak jak wysłańcy chadzający jeszcze podczas okupacji w czerwonych czapkach, tak jak handlujący suchym piaskiem, jak podwórzowi śpiewacy o przepitych tenorach – w centrum miasta wymarli obecnie obiektywni obserwatorzy życia.

Obserwatorów można spotkać jedynie na przedmieściu. Życie przedmieścia zawsze było i jest bardziej zagęszczone; na przedmieściu w każdą sobotę, kiedy jest pogoda, ludzie wynoszą krzesła przed domy; odwracają je tyłem i usiadłszy okrakiem, obserwują życie. Upór obserwatorów nosi czasem znamiona genialnego obłędu; czasem siedzą w ten sposób przez całe życie i nie widzą nic prócz twarzy obserwatora z przeciwka. Potem umierają z głębokim żalem do świata, z przekonaniem o jego szarzyźnie i nudzie, gdyż rzadko kiedy przyjdzie im na myśl, że można podnieść się i pójść na sąsiednią ulicę.

Obserwatorzy życia na starość stają się niespokojni. Miotają się, patrzą na zegarki; jest to jeden z śmiesznych nawyków starych ludzi – pragną ratować czas. W pewnym okresie chciwość życia i wrażeń staje się u nich silniejsza niż u dwudziestolatków. Dużo gadają, dużo myślą: uczucia ich są dzikie i tępe zarazem. Potem gasną szybko i spokojnie. Umierając wmawiają wszystkim, że żyli szeroko. Impotenci chwalą się sukcesami u kobiet, tchórze – bohaterstwem, kretyni – mądrością życia.

Marek Hłasko – Pierwszy krok w chmurach

Wykidajło

Jak daleko sięgam pamięcią, granica między fantazją a rzeczywistością była u mnie zawsze beznadziejnie zamazana. Potrzebowałem niemal całego życia, by zrozumieć, że właśnie w tym tkwi klucz do istoty mej egzystencji. To zatarcie stało się wprawdzie przyczyną wielu zmartwień, spięć, rozczarowań, a nawet prawdziwych katastrof życiowych, ale również otworzyło przede mną drzwi, które w przeciwnym razie pozostałyby na zawsze zamknięte. Chłopcu dorastającemu w komunistycznej Polsce sztuka i poezja, fantazja i marzenia wydawały się o wiele bardziej realne niż ciasne granice świata, w którym rósł. Już we wczesnej młodości uświadomiłem sobie, że zasadniczo różnię się od otaczających mnie ludzi. Żyłem w osobnym, własnym świecie, wyczarowanym przez wyobraźnię.

Po raz pierwszy od Noża w wodzie znalazłem się w Europie Wschodniej. Marnie ubrani ludzie, charakterystyczny smród niskooktanowej benzyny i taniego tytoniu, chamstwo i obojętność telefonistek na obskurnej poczcie – nagle przypomniało mi się wszystko. Raz czy dwa zatrzymałem się w nocy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Jedynym otwartym lokalem okazała się nocna knajpa w jakimś małym miasteczku, ale wykidajło nie wpuścił mnie: uznał z góry, że – jak wszyscy – jestem pijany. O czwartej nad ranem zaczęły ustawiać się przed sklepami mięsnymi cierpliwie czekające na mrozie kolejki.

Kiedy żyłem okropnie samotny, z niepewną przyszłością, coś pchnęło mnie na drogę, którą później potoczyły się moje losy. Jak to się stało? Co sprawiło, że zmierzyłem się z moim wyimaginowanym światem i uczyniłem z niego świat prawdziwy? Czy źródłem tego mógł być popęd płciowy? Zdaje mi się raczej, że moje eskapady, szaleństwa i cała siła zrodziły się z radosnego przeczucia darów, jakie może przynieść życie. Uwielbiam błaznować, stroić miny na scenie świata. Ojciec wyrzucał mi zawsze, że trwonię pieniądze i nie potrafię uporządkować sobie życia. Nie żałuję forsy, którą przepuściłem. To odpychające być najbogatszym z cmentarza. Moja chłopięca naiwność i lojalność dużo mnie w życiu kosztowały, a moja wzrastająca nieufność okazała się również zabójcza dla mnie samego. Zdaję sobie sprawę, że w oczach wielu ludzi uchodzę za złośliwego i zdemoralizowanego gnoma.

Roman by Polański

Ironia solipsyzmu

Nie posunąłbym się do twierdzenia, że mogłaby bądź powinna istnieć kultura, której publiczna retoryka byłaby ironiczna. Nie potrafię wyobrazić sobie kultury, króra uspołeczniałaby młodzież w taki sposób, by budzić w niej ciągłe wątpliwości co do samego procesu uspołecznienia. Ironia wydaje się czymś z istoty swej prywatnym. Zgodnie z moją definicją, ironistka nie może sobie poradzić bez przeciwstawienia słownika finalnego, który odziedziczyła, słownikowi, który usiłuje sama dla siebie tworzyć. Ironiści nie potrafią się obyć bez czegoś, w co by powiątpiewali, od czego byliby wyobcowani.

Richard Rorty – Przygodność, ironia i solidarność

Imbecyle

Zdaje mi się, że należę do innego gatunku. A oni wychodzą z biur po dniu pracy, spoglądają na domy i skwery zadowolonym okiem, myślą, że to jest ich miasto, „piękna mieszczańska miejscowość”. Nie boją się, czują się u siebie. Nie widzieli nigdy innej wody poza oswojoną, płynącą z kranów, innego światła, poza tym tryskającym z żarówek, kiedy przycisnąć kontakt, znają tylko drzewa – mieszańce, bękarty podtrzymywane palikami. Sto razy dziennie mają dowody, że wszystko odbywa się mechanicznie, że świat jest posłuszny stałym i niezmiennym prawom. Ciała upuszczone w próżni spadają wszystkie z tą samą szybkością, park jest zamykany codziennie o godzinie szesnastej w zimie i o osiemnastej w lecie, ołów topi się w temperaturze 335 stopni, ostatni tramwaj odjeżdża sprzed ratusza o dwudziestej trzeciej pięć. Są spokojni, nieco ponurzy, myślą o jutrze, to znaczy po prostu o nowym dzisiaj; miasta mają tylko jeden dzień, powracają bez zmiany co ranka. Ustraja się go nieco w niedzielę. Imbecyle. Odraża mnie to, gdy pomyślę, że znów zobaczę ich szerokie i spokojne twarze. Ustanawiają prawa, piszą ludowe powieści, żenią się i popełniają krańcowe głupstwo robienia dzieci.

Jean-Paul Sartre – Mdłości